O przyjazne miejsce dla zwierząt na plebaniach i w parafiach apelowała kilka tygodni temu poetka i pisarka Beata Rokosz w liście otwartym do przedstawicieli Kościoła katolickiego w naszym kraju. Autorka listu na naszym portalu wyjaśnia motywy swego apelu… Jestem autorką „Listu otwartego do przedstawicieli Kościoła katolickiego w naszym kraju”. Proszę w nim osoby duchowne o przygarnianie porzuconych zwierząt. Proszę o to, o co prosi się resztę społeczeństwa. Okazuje się, że sprawa bulwersuje. Jak to? Dlaczego księża? A dlaczego adwokaci, lekarze, księgowi?
Nie widzę najmniejszego powodu, aby z prośby o zwykłą przyzwoitość wyłączać kogokolwiek. Reakcje na list typu: „nie podpiszę, bo to źli ludzie- oni nigdy nikomu jeszcze nie pomogli”, „szkoda zwierząt”, „co to za idiotyzm, żeby sprawy Boga i świętości mieszać z bydłem”, „nigdy w całym moim dorosłym życiu nie słyszałem, aby się któryś z nich zająknął o losie wiejskich burków”, „czepiajcie się liberałów z Brukseli, a od polskich gospodarstw won” sprawiają, że chyba jest problem.
Przeglądam portale poświęcone ochronie środowiska czy ekologii. Uderza piękno zdjęć. Trawa przegląda się w kropli rosy, w gęstym śniegu odbite ślady sarny, tam ściana lasu, a dalej niebotyczne gmaszyska gór. Czy czegoś tu jednak nie brakuje? A gdzie zdjęcie Lelusia, pieska znalezionego w kontenerze na śmieci z niemierzalną temperaturą i nitkowatym pulsem, którego lista obrażeń zadanych ludzką ręką jest tak długa, że potrzeba wyjątkowej odporności psychicznej, aby ją doczytać do końca. A gdzie historie kotów na których testuje się środki chemiczne, gdzie dokumenty dotyczące koni wiezionych na rzeź przez pół Europy w budzących grozę warunkach, gdzie…. Choć warto by tu przytoczyć jakieś, konkrety, liczby od tygodnia odkładam lekturę książki z danymi statystycznymi na ten temat. Odkładam, bo będzie mi potem źle, będę przygnębiona i zacznę tracić wiarę w ludzi – będzie bolało także i to, że są tacy, których to nie boli. Gołym okiem widać, że zasady „jedz aby żyć” człowiek nie tylko nadużył, on ją wynaturzył i doprowadził do spotworniałej postaci. Jakiego zabiegu należy dokonać, jakiego przesunięcia, co trzeba sobie wyciąć, aby patrzeć i nie widzieć, dowiadywać się, a nie wzdrygać i nie zamierać z przerażenia? Nie jestem teologiem, więc nie odważę się tego interpretować na tej płaszczyźnie. Ale jako pisarka i oligofrenopedagog rozumiem trochę psychologiczne mechanizmy naszych wyborów, strategii widzenia rzeczywistości. Jeśli od dziecka, na wczesnym etapie rozwoju nie dostaniemy wyraźnego komunikatu, że zwierzę to ktoś, kogo mamy włączyć do kręgu współczucia i litości, jeśli szkoła i kościół nie wyartykułują wyraźnie i nie zapiszą w swoich kodeksach, programach i przykazaniach, że ból wszystkich istot posiadających system nerwowy i odpowiednie receptory jest identyczny, będziemy przekonani, że mamy wyłączność w tej materii. Powoływanie się na okrucieństwo samej natury uważam za kontrproduktywne, no chyba, że zaliczymy do niej człowieka i jego „osiągnięcia” na tym polu. Kościół może i powinien być tutaj liderem. Jest opiniotwórczy, w swoim credo ma cierpienie, nad którym pochylił się sam Wszechmogący, ma dostęp do ludzkich serc i sumień, ma armię ludzi wykształconych, znających podstawy retoryki, ma narzędzia, i miejsca skąd płynie jego przesłanie, spotyka człowieka we wszystkich fazach jego życia, ma czas na pogłębioną refleksję, namysł nad tymi sprawami, ma środki materialne wreszcie i przestrzeń dla niejednej psiej czy kociej nędzy. Problem w tym, że bez realnego doświadczenia spotkania z fenomenem jakim jest zwierzę, wszystko co powyższe staje się niemożliwe. Ot, kolejna fanaberia, ekstrawagancja czy moda znudzonych elit. A prośba o apel, komentarz, kazanie podejmujące ten problem traktowana jest podejrzliwie i z niezrozumieniem. Zbywa się ją na ogół milczeniem albo zdawkową, okrągłą, formułką.
Napisałam „List otwarty” ponieważ wiem, że korzyść z takich adopcji jest obopólna. Możemy tanim kosztem podnieść dobre o sobie mniemanie, doświadczyć emocjonalności w naszej często usztywnionej i mocno steoretyzowanej egzystencji. Zwierzęta oferują nam bezpośredniość, spontaniczność i nieskrępowany ruch i to, że stają przed nami w pełnej prawdzie. Jeśli zagwarantujemy im opiekę, dobre traktowanie i odrobinę uwagi, odpłacą się czułością, troskliwością i wiernością. Uczą nas pokory i bycia. Co ważne, bycia bez wielkich słów, za to zawsze na sto procent.
Nie zgadzam się z argumentem, że nie należy zajmować się zwierzętami skoro na świecie tyle jest biednych i cierpiących dzieci. To absurdalne i demagogiczne przeciwstawienie. Po prostu trzeba pomagać i tym, i tym. Świat, w którym mniej jest cierpienia i wynaturzeń leży w interesie nas i naszych dzieci. Fałszywym jest również twierdzenie, że nasze postępowanie wynika z braku wystarczających funduszy. Przecież często chodzi jedynie o powstrzymanie się od wyrządzania zła.
Jestem przekonana, że gdyby choć w co piątej plebani pojawiły się zwierzęta, że gdyby choć co dziesiąty ksiądz dokarmiał wiejskie psiaki, a co dwudziesta siostra zakonna odwiedzała schronisko, wpłynęłoby to znacząco na poprawę sytuacji. Jest szansa że zmieniłoby wiele zatwardziałych, wynikających z wielowiekowej tradycji i niewiedzy poglądów. Uczyniłoby życie tych, którzy od nas całkowicie zależą, znośniejszym. Chyba jest o co kruszyć kopie.
Jeśli mój apel poruszył Państwa serca i wyobraźnię, a rozum nie znalazł przeciwwskazań bardzo proszę o poparcie i podpisanie petycji. Nawet jeśli pewne rzeczy są niemożliwe to, zgodnie ze znaną zasadą, nie musimy o tym wiedzieć. Tylko tak zmienia się rzeczywistość.
Beata Rokosz
APEL
Zwracam się z gorącą prośbą do przedstawicieli Kościoła katolickiego w naszym kraju
DRODZY DUSZPASTERZE! Przygarniajcie, adoptujcie, otaczajcie opieką zwierzęta ze schronisk, a także te będące w trudnym położeniu. Plebanie, a tym samym parafie, mogą być miejscem przyjaznym dla naszych „braci mniejszych”, a jednocześnie stanowić bezprecedensowy, budujący przykład dla szerokich rzesz wiernych. Wygłoszony z ambony krótki komentarz dotyczący warunków bytowych zwierząt, wskazanie zaniedbań w tym względzie podczas odwiedzin duszpasterskich, są w stanie znacząco poprawić ich sytuację. Niech za Waszą przyczyną zniknie raz na zawsze proceder maltretowania zwierząt, a pies przy budzie, z pomyjami w misce, stanie się jedynie wstydliwym wspomnieniem.
Poparcie podobnych inicjatyw, zwłaszcza jeśli nie wymagają one zmiany światopoglądu, naruszenia zasad sumienia, ani też nadzwyczajnych wyrzeczeń czy nakładów finansowych, wydaje się ze wszech miar zasadne. Najwyższy czas, abyśmy rozszerzyli pojęcie cierpienia na inne, niż naszego gatunku, istoty [zaznaczam, że nie chodzi o zrównanie człowieka i zwierzęcia w godności, lecz tylko w cierpieniu].Takie stanowisko jest wprawdzie powszechnie deklarowane, ale de facto rzadko praktykowane. Wszelkie zaniedbanie w tej sprawie przynosi nam, mówiącym coś o miłosierdziu i pokładającym w nim nadzieję, jak najgorsze świadectwo.
Kochani, jesteście ośrodkiem niezwykle opiniotwórczym, dla jakże wielu ostatnim autorytetem, z którego wskazaniami warto się liczyć. Wierzę, i dlatego odważyłam się na ten list, że zmiana postaw może zacząć się pod Waszym przewodnictwem. Kot w oknie plebanii, malutki piesek, który towarzyszy księdzu w spacerze mogą sprawić, że pewnych rzeczy po prostu nie będzie wypadało. Tylko tyle i aż tyle.
Łączę wyrazy szacunku
Beata Rokosz