Na początku lata zdarzyło mi się odwiedzić małą wieś na Lubelszczyźnie, w okolicach Lasów Parczewskich – w Hołownie urządzano Święto Krainy Rumianku. Zachwyciłem się tam pomysłowością pań, które rozruszały całą wieś, zrobiły z niej miejsce, w którym żyje się trochę łatwiej – i dużo ciekawiej. Zaraz za dawną szkołą przekształconą w ośrodek kultury jest zagon lnu. Nieco dalej – dół, w którym wydobywa się glinę. Na korytarzach Ośrodka – snopy wikliny. Młodzież miejscowej szkoły nie tylko wie, że ze lnu robi się płótno. Tam można zobaczyć, dotknąć, wziąć udział w każdej fazie tego  procesu znanego  pokoleniom od stuleci – od siania lnu, po kołowrotek i warsztat tkacki. Młodzi ludzie uczą się też, jak z gliny robi się cegły, jak się je formuje, suszy, wypala. Mogą siąść przy kole garncarskim i zrobić kubek, garnek, misę, mogą dowiedzieć się jak się je zdobi. Jak pokrywa się polewą, jak  wypala. Gdy okazało się, że już nikt w gminie nie potrafi wypleść koszyka, zaproszono mistrzów wikliniarskich znad Wisły – niech przyjadą, niech nauczą. Przyjechali – i w pracowni wikliniarskiej pojawiają się coraz zgrabniejsze kobiałki, meble plecione, kuferki, kwietniki.

   Zalewa nas obfitość przedmiotów robionych masowo, fabrycznie, z materiałów o jakich nic nie wiemy. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że kupując te tanie rzeczy, często niezłej jakości, gubimy pewną mądrość, jaka była z nami od tysiącleci, gubimy związek między materiałami, jakie daje nam ziemia i przyroda a naszym życiem. Giną umiejętności, ginie tysiące sposobów posługiwania się igłą i nitką, szydełkiem, drutami, warsztatem tkackim. Czy pamiętamy przynajmniej nazwy wszystkich rzemiosł związanych z obróbką drewna? Byli drwale i tracze, cieśle (po góralsku budarze), dekarze kładący dachy, stolarze, tokarze, rzeźbiarze, snycerze, byli szczytnicy robiący z drewna tarcze, byli bednarze od beczek, szkutnicy od łódek. Wozy robili stelmachowie, ale koła i osie – kołodzieje. Do tego każdy z tych zawodów miał swoje narzędzia, narzędzia zaś, to bogactwo oznaczających je rzeczowników i czasowników oznaczających związane z tymi narzędziami czynności. Mistrzów w miastach zrzeszały cechy, po wsiach otaczała sława.

   Tak więc materiały dawał początek przedmiotom do ich obróbki, ale także z tych samych materiałów pochodzących z ziemi i przyrody wywodziły się całe konstelacje bogactwa języka, powiedzeń – o żelazie, które trzeba kuć, póki gorące, o tym, że nie święci garnki lepią, o tym, że coś płaskie jak stół, równe jak obszył. Igła wychodziła z worka, nożyce dźwięczały na stole, bo ktoś uderzył, a koło fortuny toczył się przez wielki. Księgi cechowe spisywano gęsim piórem dzięki temu noc mogła być czarna jak atrament. A kto pamięta co to są klumpy, kleszczki i kierzynki? Ja nie wiem, ja to znalazłem w prospekcie pewnego skansenu.

   Czujemy, że czas plastykowych śmieci, połyskliwych fabrycznych gadżetów coś nam odbiera. Czyni nasze życie uboższym, pustoszy język, a więc myślenie także. Zaczynamy się bronić. Są fundacje ekologiczne, które coś chcą ocalić – ogrody i ogrodowe rzemiosła ratuje franciszkańska REFA, warszawska fundacja „Ja, Wisła” próbuje odszukać najstarsze wiślane czółna i łodzie, zrekonstruować te, które przetrwały tylko na starych rycinach, na widokach warszawy epoki stanisławowskiej malowanych przez mistrza Canaletto. Mój przyjaciel, Jacek Rochacki, rzeźbiarz i złotnik, od paru dziesiątków lat zajmuje się historią biżuterii, kunsztem tych, co potrafili czynić cuda ze srebra i złota, szlifować i oprawiać kamienie, wyklepywać kielichy i pateny, polerować to, co powinno lśnić, patynować i matowić to, co miało stanowić tło. Tłumaczy najstarsze podręczniki złotnicze, rekonstruuje warsztaty sprzed stu lat. W dobie uprzemysłowionej produkcji tanich broszek, kolczyków, pierścionków od kataryniarza – praca Jacka wydać się może nieszkodliwym dziwactwem. Ale kiedy okazuje się, że trzeba fachowo naprawić muzealnej czy sakralnej wartości przedmiot, czy klejnot – jest ktoś, kto wie. Kto potrafi własnymi placami zrobić tak, jak się to robiło setki lat temu. Wie po jakie narzędzie sięgnąć, pod jakim kątem stuknąć.

   W licznych skansenach można zobaczyć nie tylko sprzęty i narzędzia, jakie wyszły już z użycia, można trafić na pokazy pracy rzemieślników wykonujących ginące zawody, można wziąć udział w pieczeniu chleba – i potem swojego chleba posmakować.

    Dzieci, które tak łatwo uwodzi wirtualny świat, na które czeka tysiąc odmian gier komputerowych, są jednak nadal ciekawe świata realnego, a gdy same mogą coś zrobić. To chyba sprawa najpilniejsza i najszlachetniejsza, pokazać dzieciom, pokazać młodym, że ginąca, rozproszona, ukryta mądrość dawnych rzemiosł jeszcze jest. Sprawić, że zechcą uczyć się tej mądrości, która jest w zrobieniu szalika na drutach, wyrzeźbieniu drewnianej łyżki, naprawie kaflowego pieca. Ta mądrość. pokrewna siłom ziemi, tajemnicom drzew i kamieni, zakorzenia nas na planecie, buduje solidarność między nami, a pokoleniami ojców i dziadów.

Piotr Wojciechowski