Polska racja stanu wymaga, aby w obliczu kataklizmu ekologicznego problemami stanu powietrza, wód, przyrody, żywności zajęły się stabilne ponadpartyjne struktury państwa, aby doszło do tego poprzez powszechną mobilizację świadomego zagrożeń społeczeństwa, przez akcję wychowawczą i edukacyjną mającą charakter samoobrony w stanie klęski. I dlatego będę dziś polecał książkę napisaną przez poetkę. To nie kpiny. Po prostu ukazała się wielka książka -  a jej duch odpowiada potrzebom chwili.
To, co nam dzisiaj najpotrzebniejsze – to dobra szkoła. A kamieniem filozoficznym, jaki przemienić może każdą szkołę na szkołę dobrą, jest taka relacja między mistrzem a uczniem, która mieści w sobie autorytet, przyjaźń, zaufanie. W książce o roślinach, napisanej przez panią adiunkt Urszulę Zajączkowską, znalazłem piękny, pełen głębi i poezji opis takiej właśnie relacji. Autorka nie spotkała nigdy starszego o dwa pokolenia badacza z uniwersytetu w Bristolu, profesora Barlowa. Jedna z jego prac wydała się jej rewelacyjna, ale nie śmiała zwrócić się do niego wprost. W 2015 roku dotarła do niego okrężną drogą, ale już w 2017 roku w piśmie „Plant Biology” ukazała się drukiem ich wspólna praca o wpływie faz księżyca na ruchy liści mięty w procesie wzrostu rośliny. O współpracy z mistrzem pisze Zajączkowska z zachwytem, wdzięcznością i czułością: „tak zaczęła się moja dwuletnia podróż w eksperymenty, myślenie i podziwy, w towarzystwie człowieka, który zmienił moje patrzenie na rośliny i na naukę, na zawsze. Czytelnik zostaje zaproszony w krąg światła tej korespondencyjnej i telefonicznej przyjaźni: „Ula, a czy czytałaś Pochwałę cienia Tanizakiego?” I znowu flara nad głową i gadanie, i śmiałe poszerzanie myślenia o geometrie, czarne dziury, kosmos i oceany, kraby, owoce jemioły, dżem  z pomarańczy, jaki właśnie robił, i dalej o matematykę, poezję (tłumaczył wiersze z hiszpańskiego), o muzykę (grał na fortepianie). A mięta nam wtedy rosła i tańczyła, a ja w nocy klikałam klatki filmów, analizowaliśmy to potem…”.
Profesor Barlow zmarł, nie dożył spotkania. W dorobku nauki przybyła jedna wspólna praca, w książce został jego ślad, promieniowanie tej przyjaźni trwa, jest darem dla czytelnika. Od ciepła tego spotkania chcę rozpocząć przedstawienie Czytelnikom tej wyjątkowej, wielowarstwowej, fascynującej lektury. Czytam i staję się uczniem autorki, wpisanym w mit mistrza i ucznia.  

Kiedy wchodzę do lasu, potrafię odróżnić mchy od porostów. I tyle. To znaczy tak było do niedawna. Przeczytałem jednak książkę, dzięki której nie tylko znam kilka gatunków mchów, ale także znam ich obyczaje i życie wewnętrzne, co więcej mam do nich stosunek osobisty pełen życzliwości i podziwu. Jeszcze tego nie sprawdziłem, ale z pewnością potrafię wejść i powiedzieć – witaj Złotowłosie strojny! – albo witaj Bielistko siwa! – albo witaj Miotłozębie miotlasty! Książka, dzięki której wiem już, że mchy nie mają korzeni, ale chłoną wodę całym organizmem, co więcej stłoczone w kolonii dzielą się tą wodą solidarnie – to „Patyki, badyle” Urszuli Zajączkowskiej. Jej autorka jest botanikiem, naukowcem, adiunktem w Samodzielnym Zakładzie Botaniki Leśnej SGGW w Warszawie.  To od niej dowiedziałem się, że rośliny tańczą, że inny jest taniec wierzchołków, a inny taniec korzeni. Pani docent, bada bowiem ruchy roślin towarzyszące  wzrostowi roślin. Filmuje je specjalnie przystosowanymi kamerami filmowymi, a potem filmy analizuje komputerowo. Bada także – fazy starzenia się, umierania, rozkładu roślin. Jest także Zajączkowska nagradzaną poetką, filmowcem, fotograficzką, felietonistką. Dzięki temu forma książki jest uwodzicielska, a treść poważna i głęboka.
Język, jakim posługuje się Urszula Zajączkowska jest nie mniej ważny. Od pierwszych zdań uświadamia Czytelnikowi – to nie jest żadna zwyczajna książka przyrodnicza. Wita nas polszczyzna destylowana w poetyckich tyglach od Leśmiana po Grochowiaka i Różewicza, bogata w poetyckie słowotwórstwo, czasem metaforyczna, czasem skrótowa – ale zawsze bogata. Ten język potrafi trzymać uwagę, czujność językową czytelnika  w nieustannym alercie, potrafi  zaskakiwać, bawić, a przede wszystkim wzruszać. Przez wzruszenie takim konstrukcjami jak: brudzisko – szaroburzyć się – przetrzęsiony życiem – autorka odsłania swoją osobowość, uczuciowość, temperament, swoją filozofię przyrody. Zalety języka błyszczą tym ciekawiej, że służą do opowieści o metodyce i strategii  najnowocześniejszych badań. Obok metaforycznych zwrotów jak:  
A rośliny są przecież jak linie papilarne powietrza. Albo, na tej samej 55 stronie: Kraję wszystko w kostkę ścinając w sobie końcówki niepewności. Padają terminy naukowe: Kambium – enzymy hydrolityczne – apoptoza – poikilohydryczny itd.

Nie potrafię osądzić, co jest w tej książce cenniejsze – czy solidna dawka przejrzyście ukazanej wiedzy biologicznej, czy bardzo nieprzejrzyste, pełne sprzeczności i tajemnic spotkanie z osobowością autorki, odsłaniającej się nie tylko przez styl, w jakim prowadzi nas – od zachwytu do zachwytu – przez dziwność i piękno roślin, ich zachowań, ich tkankowego wnętrza, ich komórkowej chemii. Zajączkowska zaprasza nas w swoje życie – migawkowymi fragmentami autobiografii, wspomnieniami dziewczyny wspinającej się na drzewa, buszującej w bezdrożach. Zaprasza też czytelnika do swojej małej ojczyzny, na obrzeża Wołomina, w chwastowiska, w zaułki umierających drzew, w zasieki pokrzyw.
Lektura „Patyków, badyli” odmieniła mnie, każdego odmieni. Wychodzę na spacer nad Jeziorko Czerniakowskie, spotykam w zielonym gąszczu  poczerniałe widma krzewów i drzewin. Zabił je chuligan, który jesienią podpalił  trzciny. Teraz wiem, jak umierały te drzewa, wiem, jaki cud odnawia jednoroczne  rośliny wokół. Wiedza i emocje, z jakimi została przekazana, sprawiły, że ja tu odwiedzam moją zieloną rodzinę po złej przygodzie.
Poezja i wiedza Zajączkowskiej splatają się najściślej tam, gdzie kończy się roślinne życie, a zaczyna proces drewnienia, więdnięcia lub usychania, butwienia, gnicia, pożerania resztek. Fotografuje i opisuje miejsca, w których ledwie zieleniejące kiełki idą pod nasze buty czy opony, pod cement i asfalt. Przejmujące, elegijne, są stronice rozdziału poświęcone zieleni, która staje się pionierem życia w gruzowiskach zrujnowanej wojną Warszawy. Z tych tekstów wynika najwyraźniejszy przekaz moralny tej książki.

Oto człowiek tratuje miastem dziką, naturalną, harmonijną przestrzeń przyrody. A potem, doznając nieludzkiej obcości przestrzeni miejskiej,  rozpaczliwie próbuje nakryć rany zielenią trawników i barwami klombów, czyni sobie schrony dla duszy i ciała w parkach. Opowieść o tym to metafora objawiająca los planety, komentująca tę chwilę, kiedy dziennikarze nie mogą już pisać „skutki globalnego ocieplenia”, a walą otwartym tekstem: „wkraczamy w kataklizm.”  
Poza grozą ekologicznych ostrzeżeń otrzymujemy też od poetki dar nadziei. Nadzieja jest w wiedzy, w przyjaźni uczonych. W szkole, która potrafi wychować młodych na uczonych. W społeczeństwie, które ma dosyć instynktu samozachowawczego i dosyć kultury, aby stać się szkołą ekologicznych zachowań.
Piotr Wojciechowski

Urszula Zajączkowska PATYKI, BADYLE; Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019; 255 stron, bibliografia. Oprawa miękka. W tekście wykresy i liczne ilustracje, także barwne.