Stara drewniana chałupa w podzamojskiej wsi, z jedną - zachodnią - ścianą pozbawioną szalunku, właściwie nie wiadomo dlaczego. Ale większość chat w mojej wsi, tych starych chat tak właśnie wygląda. Pierwotnie pomalowane były na różne odcienie brązu, dziś już tylko niektóre zachowały ten kolor, ale zachodnia ściana zawsze świeci białością.


To miejsce - gdzie się urodziłem i wychowałem. Wnętrze chaty dość ubogie. Dawniej w kuchni stał wielki piec, który zajmował jedną trzecią całego pomieszczenia, było w nim palenisko i zapiecek, i duchówka (czyli coś co dziś nazywa się piekarnikiem) służąca do wypieku bułek, pierogów, gołąbków i kapusty. "Wiekogabarytowe" ciasta pieczone były w piecu chlebowym o tak wielkim wnętrzu, że często będąc małym brzdącem chowałem się tam przed rodzeństwem. W tym piecu pieczony był chleb - przy pomocy kociuby babcia umieszczała na blachach lub wprost na trzonie wielkie porcje ciasta, smarowane pędzelkiem z piór, rozprowadzonym jajkiem. Aż dziw, że z tych mas ciasta wyrastał chleb, który był taki smaczny. Często, gdy babci zostawało ciasta, upraszaliśmy ją aby piekła nam podpłomyki. W czasie trwania wypieku ciasta wszyscy chodzili na palcach, to ważne aby chleb nie opadł i nie zrobił się zakalec. Tak samo ważne jak to, że podczas sprawdzania czy już się rumieni nie wolno było się "ziachać" czyli przekładając język mojej babci na nasz polski - żachać, dziwić, że taki wielki wyrósł. Po wypieku piec długo jeszcze zostawał ciepły, a wtedy - zwłaszcza zimą - można było suszyć w nim przemoknięte czapki i rękawiczki. Potem wielkość pieca nieco zredukowano, ale i tak był największym "sprzętem" w kuchni. Pamiętam kwiatki w doniczkach, stojące na oknie. Jakiś gatunek sukulentów o zgrubiałych liściach i łodygach, ale do tej pory nie wiem, jak się nazywają. Miałem wrażenie, że są tak stare jak moja babcia, bo od kiedy pamiętam zawsze tam stały, a i dziś jeszcze rosną. W każdym pokoju był kaflowy piec, najbardziej hołubiony sprzęt, zwłaszcza zimą. Kiedy po całodniowej pracy na podwórku lub w lesie opierałem się plecami o jego ciepłą "ścianę" po całym ciele rozchodziło się błogie ciepło. W mojej pamięci pozostały obrazy, te "święte": Pan Jezus w Ogrójcu, Święta Rodzina, czy Matka Boska Częstochowska ze świecącą koroną, wystawiana zawsze w oknach domów podczas procesji Bożego Ciała i ten "świecki" jeleń na rykowisku, na tle gór pokrytych lasami. Szafa pełna ubrań, bo wiadomo bachorów pełno, i telewizor - cud techniki, marki "Ametyst", zapewne niewiele młodszy ode mnie.

Ale dom to nie tylko budynek. To całe podwórze i całe obejście. Ogródek - pielęgnowany, gdzie rosły kwiaty i warzywa. To było miejsce szczególnie ważne dla każdej dobrej gospodyni. Bo widać było z drogi czy ładne kwiatki rosną, czy jakieś nowe, a można by zawsze zamienić. Kiepską gospodynię łatwo rozpoznać po ogródku. Wokół chałupy w naszych podzamojskich, poukraińskich ogródkach koniecznie musiały rosnąć lilie. Wielkie lilie o kwiatach barwy pomarańczowej, które kiedy zakwitły okalały wieńcem całą chatę. Lilie te posiadały jeszcze jedną ciekawą część, o której wiedział każdy brzdąc na wsi, a mianowicie miały słupki kwiatowe pokryte ciemnym pyłkiem, który doskonale nadawał się do rozsmarowania na nosie i w dodatku strasznie trudno się zmywał. Stare kobiety pielęgnowały te lilie, przycinały, nosiły, razem z piwoniami na cmentarz na groby. Nowe gospodynie wykorzeniały je " ..bo to wiadomo podmurówki psuje, te korzenie wysadzają cegły i kamienie, a chałupa stara, trza bidy, żeby się rozjechała". Trochę żal było patrzeć, jak giną, i nie było już czym malować nosów.

Obowiązkowo w każdym ogródku lub w ulicy musiała być ławeczka. To miejsce niedzielnych spotkań ludzi. Starsi, zwłaszcza ci autochtoni, którzy ostali się we wsi po zawieruchach wojennych, siadali tam po znojnym tygodniu i rozmawiali. Omawiane były wydarzenia z ostatniego tygodnia. Kto się urodził i komu się zmarło, co nowego na wsi, czyli jak to się skrótowo mówi: kto ? z kim? kiedy? i dlaczego? Zapewne też niejednej osobie we wsi uszy się wówczas nieźle czerwieniły - w końcu o kimś trzeba gadać... Jednak były to miejsca, gdzie ludzie się spotykali rozmawiali i przez to zacieśniali więzy wspólnoty. Dziś już nikt nie siada na ławeczkach.

I była dobroć w ludziach. Wiadomo "sąsiad bliższy jak rodzina" do sąsiada zawsze się przyjdzie, a i sąsiadowi trzeba pomóc. Wspólnota, zda się interesów, ale oparta na dobroci i życzliwości. Spory nie trwały długo. Zwykle kończyły się przy wódce lub samogonie o wielu dźwięcznych nazwach jak: okowita, księżycówka, buraczanka czy berbelucha, i nie było w ludziach zajadłości.

* * *



Obora była drugim co do wielkości obiektem na podwórku. Wybudowana na początku lat 70 - tych (wcześniej niż stodoła) stanowiła chlubę gospodarstwa. Była bodajże pierwszym dużym budynkiem "tej użyteczności" we wsi. Dzięki ukształtowaniu terenu, wybudowano ją tak, iż posiadała trzy kondygnacje. Piwnice i chlewnie najniżej, dalej zasadnicza część budynku z przeznaczeniem dla rogacizny i koni, oraz tak zwana "górka" czyli poddasze, gdzie od dawien dawna trzymane było siano.

Chlewnia była mrocznym pomieszczeniem, mrocznym i wilgotnym. Choć zapewne nie tak mrocznym jak piwnica. W piwnicy niepodzielnie panowały szczury. Jako małe dzieci baliśmy się tam chodzić, poza tym babcia podsycała jeszcze nasz strach mówiąc: "nie idźcie tam bo was szczury zjedzą" - ot takie proekologiczne "kształcenie", ale przynajmniej wiedzieliśmy co to szczury. Jednakże obok tych dominantów, piwnica stanowiła jeszcze (przynajmniej okresowo) dom dla innych zwierząt. Jesienią zjawiała się w niej ropucha szara, która, mimo iż była nie pierwszej urody, jakoś nie budziła strachu ni wstrętu. Nazywaliśmy ją taką naszą "piwniczną ropuchą". Niesamowicie śmiesznie wyglądała kiedy jesienią zagrzebywała się w piasku tak, że tylko jej wystające oczy były widoczne. Wyglądała wówczas jak krokodyl albo hipopotam w wodzie. Z czasem już nawet tak się wszyscy do niej przyzwyczaili, że kiedy podczas wiosennego krojenia kartofli na sadzenie jej nie było, to każdy wspominał i zastanawiał się: co też zmogło się stać ? Poza tym, zwłaszcza w dżdżyste, wilgotne dni, na ścianach piwnicy pojawiały się wielkie, szare ślimaki bezmuszlowe. Nie wiadomo skąd się brały ani gdzie się podziewały. Mnie najbardziej podobało się ich umaszczenie - wyglądały bowiem jakby ubrane w strażackie moro, czyli ubranie jakie dziś zostało wyparte przez wszechobecne khaki. Ślimaki te miały jeszcze jedną swoistą cechę - były bardzo lepkie. Ich śluz był jak klej o wiele bardziej gesty niż naszych pospolitych winniczków i strasznie ciężko było go usunąć. Był to kolejny "chwyt" na to aby pośmiać się z kogoś w stylu: "jak jesteś taki silny to podnieś ślimaka". I klops szorowanie palców przez godzinę przynajmniej.

W chlewni, jak sama nazwa wskazuje, mieszkała trzoda chlewna. Jakoś nie przypominam sobie aby jakiś inny stwór chciał tam na stałe zamieszkać. Wyglądało na to jakby zwierzęta też, jak człowiek, miały w pogardzie poczciwe świnie. Choć przecież jak wiadomo te do wyszukiwania min nadają się lepiej niż psy a i z truflami radzą sobie niezgorzej.

Nad chlewnią położona była druga kondygnacja. Był tam magazyn i "część zasadnicza budynku" czyli mieszkanie krów, a dawniej i koni o poczciwych nazwach "Burek" czy "Lizi". By oddać sprawiedliwość krowom, one również miały swoje imiona, choć zapewne nie tak barwne. W pamięci został mi narowisty i buntowniczy byk, z czarnymi obwódkami wokół oczu, któremu jeden z "miejskich" kuzynów nadał imię Falkonetti. Ta część obory była też mieszkaniem nieudomowionych stworzeń. Oto w zakamarku pod metalową szyną podtrzymująca strop, uwił gniazdo wróbel. W charakterystycznym zdawałoby się bezładzie napchał w ten ciemny kącik wszystkiego, co miał pod dziobem. Czegóż tam nie było: sznurki, trawy pióra, papiery. Miejsce było i wygodne i strategicznie położone, na dużej wysokości skutecznie chroniło przed czworonożnymi "myszołowami", których zawsze kilka było w oborze. Niemal tuż pod gniazdem wysypywane było kurom i kaczkom zboże, zaś w razie niebezpieczeństwa dwa machnięcia skrzydeł i ptak już był na wolności, poza oborą. Jednakże o wiele liczniejszymi mieszkankami obory były jaskółki dymówki. Te genialne ptaszyny stanowiły niewątpliwe "natchnienie" dla licznych budowlanych zawodów. Ich gniazdo to kunszt betoniarsko-zbrojarski. Zaś samo mocowanie lepiej trzyma niż najlepsze reklamowane kleje. Nie mogłem wyjść z podziwu - jak te ptaki to robią, jak potrafią przy pomocy trawek i błota pomieszanego ze śliną przykleić gniazdo do idealnie gładkiej powierzchni klosza lampy. Ba, często zdążało się, że nawet dwa gniazda. Często zamieszkiwało w oborze pięć a nawet sześć par tych sympatycznych ptaków. Kiedyś uświadomiłem sobie, że jest to istna wylęgarnia jaskółek. Bo wziąwszy pod uwagę to, ile mają piskląt w gnieździe oraz że zwykle wyprowadzają dwa lęgi, obliczyłem, że z naszej obory mogą wyfruwać co roku nawet 32 młode jaskółki. O ile wróbel był traktowany trochę jako leniwy łakomczuch, choć nigdy specjalnie nie tępiony, o tyle jaskółki wszyscy lubili. Wiadomo, nie wyjadały zboża a ich smukłe kształty i zwinny lot wzbudzały zachwyt. Zawsze czekałem z utęsknieniem każdej kolejnej wiosny: kiedy też znów przylecą ? Czy przylecą ? I pamiętam wielką radość, kiedy już pierwsza zaśpiewała swym charakterystycznym głosem na drucie pod stropem. Jaskółki były też uważane za symbol dobrobytu, tam gdzie zakładały gniazda "powodziły" się zwierzęta i wszystko się dobrze chowało. Pamiętam, jak kiedyś jedna z nowoprzybyłych na wieś małżonek gospodarza zniszczyła kilka gniazd jaskółek w oborze "bo przecież i tak ich już nie używają". Awantura była na całą wieś, a ciche dni między małżonkami trwały ponad tydzień.

"Górka" to najwyżej położona część obory. W zasadzie nic szczególnego, zawsze leżało tam siano, ale to właśnie miejsce było moją oazą. Tam miałem spokój i hamak i mogłem całe wakacje spokojnie czytać podczas ciepłych wieczorów przy bladym świetle żarówki. Tutaj też doznawałem pierwszych bliskich spotkań z myszami czy pająkami krzyżakami. I aż dziw bierze, jakie wspaniałe ornamenty mają te nie lubiane prząśniczki na odwłoku. Tutaj też odpoczywałem, uciekając od "przeludnionego" domu. Zapach siana odurzał i usypiał.

I jeszcze stodoła. Największy budynek na podwórzu a może i we wsi. "Skromne" 14 na 20 metrów. Zawsze, mimo swego gabarytu, po brzegi wypełniony snopkami, słomą i koniczyną. W zimie służyła jako noclegownia sowie. Przez długi czas nie wiedziałem co to za gatunek, i nawet dziś nie jestem do końca pewien, jednakże wszystko wskazuje na to, że był to jeden z rzadszych w kraju gatunków - płomykówka. "Święta sowa" jak żartowali niektórzy, gdyż teraz zakłada gniazda głównie na tzw. budynkach sakralnych. Stodoła, zwłaszcza w czasach gdy leżało w niej masę snopków, była dla niej niezłą spiżarnią. Poza tym stodołę wyraźnie zdominował ssaczy świat. W leżącej od lat słomie zamieszkiwały stale jeże, jedne z milszych stworzeń, jakie znam. Obserwacja starego osobnika z trzema małymi jeżykami zawsze sprawiała mi niesamowitą przyjemność. Sznurujące rzędem za matką (lub ojcem) i pochrząkujące miarowo stanowiły przekomiczny obrazek. Swego czasu stodołę zamieszkiwała również jakaś zbiegła nutria, która dla wygody wygryzła sobie dziurę w jednej z desek, ale potem z niewiadomych dla mnie przyczyn wyniosła się. W skład fauny żyjącej w stodole wchodziły również dwa gatunki drapieżników. Kuna domowa, zwana również kamionką, była zmorą wszystkich gospodyń i gołębiarzy. Wiadomo jak "zaniuchała", że są gdzieś gęsi, gołębie czy kurczęta to wyniosła do ostatniego. A wredne to było takie, że nawet kota potrafiło przegnać. Więc walczono z kuną wszelkimi możliwymi środkami. Mimo, że prawnie chroniona ginęła w wymyślnych pułapkach na nią zastawianych. Jednym z takich urządzeń był drut podłączony do żelazka i do kontaktu. Zwierzę, nie dość że się parzyło, to jeszcze było rażone prądem. A drugim drapieżnikiem był tchórz. Również znienawidzony przez gospodynie. Ta zaraza to jajka wypijała, jak się kura gdzie w stodole niosła. Tępiony podobnie jak kuna, nie miał lekkiego życia. Dziś już tchórzy nie widuję. Dziś stodoła stoi prawie pusta, jest w niej dużo miejsca, tylko zwierząt brak.

Epilog - babcia

Dawniej dom tętnił życiem, ale z czasem wszyscy się "rozjechali": na studia, do pracy. Prawie opustoszał. Mama zmarła, ojciec został sam, tylko babcia - z żywotnością charakterystyczną dla pogranicznych Ukraińców wciąż stała "na posterunku". Co prawda nie piekła już chleba, ani bułeczek, nie miała na to siły, ale z domu na krok się nie ruszała, to był jej azyl, oaza spokoju.

Babcia. Była stara, od kiedy tylko pamiętam. Kiedy byłem maleńki, już była niemłodą kobietą, kiedy byłem młodzieńcem - wciąż była taka sama. Przez tych dwadzieścia kilka lat prawie wcale się nie zmieniła, a w każdym razie niewiele jak na tak długi okres czasu. Zawsze miała siwe włosy, zapadłe policzki i była mała i skulona.

Nie miała lekkiego życia. Wystarczy już tylko to, że urodziła się na wsi. Przeżyła dwie wojny, choć może tej pierwszej nie pamiętała. Potem śmierć pierwszego dziecka, i co gorsza - była prawosławną. A być prawosławną po wojnie i to na terenach, gdzie docierały echa Akcji Wisła, wśród napływowych, skądinąd również bardzo pokrzywdzonych Polaków z za Bugu, z Wołynia, nie jest łatwo. Cerkwie prawosławne w latach 40-tych migiem zamieniono na kościoły katolickie nie licząc się z tym, że większość ludzi jest prawosławna, choć w tej chwili zastraszona. Idąc za "koniecznością dziejową" większość prawosławnych "przechrzciła się" - jak mawiano - na katolicyzm. Niestety, niezbyt kogokolwiek obchodziło to, że trzeba zmienić ich serca a nie kościoły i nazwy, zmienić miłością, a nie drwiącym, ciągnącym się niczym cień za człowiekiem, pogardliwym określeniem "przechrzta". Często zastanawiałem się czy serce babci też się przechrzciło. Co czuła patrząc na świątynie, które w czasach swego dzieciństwa, pierwszym spojrzeniem oglądała jako cerkwie, zdobne cebulastymi, pozłacanymi wieżami, zwieńczone krzyżem z ukośną poprzeczką? Co czuła pamiętając liturgię prawosławną, długą, w innym języku, wonną kadzidłem i cerkiewnymi śpiewami i mając tą świadomość, że ten świat już odszedł? Nie wiem, może nic, a może bolesne ukłucie w sercu. Czy te przechowywane przez nią w kufrze przedwojenne prawosławne ikony, to tylko tak na pamiątkę, czy dla łączności choćby symbolicznej i duchowej. Nie wiem i pewnie już się nie dowiem.

Ostatnie lata swojego życia spędziła w swoim pokoju, z rzadka tylko wychodząc na podwórze. Często zastanawiałem się jak ona tak może, ja chyba bym nie wysiedział na jednym miejscu tyle czasu. Choć z biegiem lat i ja zaczynam preferować "osiadły" tryb życia. Zawsze kiedy na nią patrzyłem, czułem radość przemieszaną ze smutkiem. Z jednej strony cieszyłem się, że jest, że jest tu ze mną i że jeszcze mam babcię, z drugiej widząc tą starą kobietę smuciłem się, bo jej czas nieuchronnie się zbliżał. Łzy stawały mi w oczach, kiedy widziałem jej łzy, gdy wracałem z dalekiego dla niej Lublina, cieszyła się wtedy bardzo i mówiła mi "kocham Ci Krzysiu", takie proste, a takie, że dławiło w gardle. I te jej pytania, "kiedy przyjedziesz?", "...ale przyjedziesz?" z obawą i smutkiem i prośbą w głosie, jakby bała się, że kiedy przyjadę następnym razem to już się nie zobaczymy.

Pewnego czerwcowego poranka odeszła. Kiedy przyjechałem, już nie zastałem jej żywej. Leżał ubrana na czarno, w trumnie. Była jakaś taka maleńka, jakby się skurczyła. Ukląkłem.

Siedziałem przy niej długo. Patrzyłem na siwe rzadkie włosy, na jej twarz. Śmierć jej prawie nie zmieniła, była tylko jakby mniejsza. Czy myślała o mnie przed śmiercią, co czuła kiedy odchodziła? Wtedy chyba tak naprawdę dotarło do mnie, ile dla mnie znaczyła ta osoba, leżąca teraz w dębowej trumnie. Znów coś zaczęło mnie dławić, chciałem płakać, ale jakoś nie mogłem, to raczej taki żal targający wnętrze człowieka, taki, którego czasem nie widać na zewnątrz, ale wewnątrz robi straszne spustoszenie, ale też i oczyszczenie. Zrozumiałem jak mało dobry byłem dla niej, przecież to ona mnie wychowała. Jakim była niewdzięcznikiem. Patrząc na nią zrozumiałem, jak niewiele człowiek znaczy, co z niego zostanie, ale jednocześnie jak wiele może zrobić dobrego dla innych, dla siebie. I tak naprawdę warty jest tyle ile dobrego po sobie zostawi. Ilu ludziom pomoże. I poczułem się strasznie nędzny, byle jaki. Miałem wrażenie jakby babcia patrzyła na mnie szklanymi oczami spod niedomkniętych powiek.

Wieczorem przyszli ludzie. Sąsiedzi, znajomi, głównie stare, pomarszczone staruszki, przyszły do "kuleżanki" potowarzyszyć jej w tych ostatnich godzinach na tym ziemskim świecie. Młodych jest niewielu, młodzi nie myślą o śmierci, wydaje im się że jest ona daleko, to dobre dla starych. Popłynęły słowa modlitwy różańcowej za duszę zmarłej Olgi. "Wieczne odpoczywanie".

Wyprowadzenie zwłok. Ksiądz, kropidło, woda święcona. Strzeżmy się rutyny. Msza Święta, wyprowadzenie na cmentarz, na ten kawałek ziemi, który jest przepustką dla ciał do nieba,... albo do piekła. I spoczęła obok swego męża. Chwila zadumy nad grobem. Pogrzeb odbył się.

* * *



Mam nadzieję, że będę na tyle dobry w tym życiu, żeby móc spotkać się z babcią i z innymi moimi bliskimi w niebie. Nie katolickim, ani nie prawosławnym, po prostu w bożym niebie. Bo jeśli nie "daremna byłaby wiara nasza".

* * *



Chodzę czasem do babci. Przynoszę jej płomień znicza. Nie lubię martwych kwiatów. To jak czczenie umarłych umarłymi, a zresztą po co zabijać. Lubię pomyśleć, ciekawe co też ona teraz robi, już nic ją nie boli, jest tam szczęśliwa. Niebo musi istnieć.

Krzysztof Wojciechowski
Artykuł został pierwotnie opublikowany w portalu RegioPolis