Czy frajerstwem jest kupowanie żywności ekologicznej czy tanich produktów, jak szynka czy ser, które poza nazwą mają z tymi produktami niewiele wspólnego? - pyta Karol Przybylak promotor żywności ekologicznej i redaktor czasopisma „Biokurier. Polemizując z opinią jednego z krytyków kulinarnych Macieja Nowaka, pokazuje jak w Polsce tłamszona jest energia rolników i pomysły na sprzedaż i przetwórstwo towarów m.in. dlatego, że otwarcie małej gospodarskiej przetwórni czy masarni wiąże się ze spełnieniem wyśrubowanych wymogów, którym żaden rolnik nie jest w stanie sprostać bez dodatkowego wsparcia finansowego i merytorycznego.

 

W odpowiedzi na „ekofrajerów” o wyzwaniach i słabościach polskiego rynku ekożywności

Jeden z krytyków kulinarnych Maciej Nowak w piśmie KUBKUK nazwał kupujących żywność ekologiczną „ekofrajerami”. Polemikę z tym poglądem podjął niedawno na łamach NaTemat.pl Michał Wąsowski. Chciałem dorzucić także „swoje trzy grosze” poszerzając trochę temat o bariery i wyzwania przed jakimi staje polski tzw. "rynek żywności ekologicznej".

Mianem „ekofrajerów” Maciej Nowak określił klientów kupujących żywność ekologiczną w sieciach sklepów (nie jestem pewien co miał na myśli, bo takich sieci nie ma w Polsce dużo - słowo to pasuje obecnie do jednego, maksymalnie dwóch podmiotów działających na polskim eko rynku).

Dlaczego krytyk kulinarny użył obraźliwego określenia? Bo uważa, że „ekofrajerzy” kupują żywność bio zdecydowanie za drogo i z importu zamiast z Polski. Czy ma rację? Określenie „ekofrajerzy” jest zdecydowanie za mocne, ale mam wrażenie, że w polskiej debacie na określenia wyważone i ostrożne od dawna nie ma już miejsca, dlatego przekornie i nieostro odpowiem. Ma rację i nie ma racji. A na pewno jego krytyka pobudza do przemyślenia ważnych kwestii.

Dlaczego ma rację? Bo nie neguje zasadności i idei żywności ekologicznej a, trzeba przyznać, celnie obnaża pewne słabości polskiego rynku żywności ekologicznej, który mimo czarujących prognoz i raportów wciąż jest w bardzo wczesnej fazie rozwoju i stoi przed poważnymi wyzwaniami.

Dlaczego nie ma racji? Bo równie dobrze frajerstwem można nazwać kupowanie za grosze szynki czy sera, które poza nazwą mają z tymi produktami niewiele wspólnego (chyba, że robi się to świadomie, ale to już inny temat), a nie przepłacanie za produkty wysokiej jakości (nawet z niemieckiej hurtowni). Co nie zmienia faktu, że przepłacać po prostu nie warto…

Czy trzeba przepłacać? O cenach ekożywności

Żywność ekologiczna jest droższa od konwencjonalnej. Wynika to przede wszystkim z kosztów dystrybucji i produkcji (w tej właśnie, moim zdaniem, kolejności). Czy płacenie więcej jest frajerstwem? Tak… jeżeli płacimy naprawdę za dużo.  Trudno oprzeć się wrażeniu, że niektórzy sprzedawcy windują ceny eko żywności bez większego uzasadnienia, licząc na bogatszego, lekką ręką wydającego pieniądze klienta. Ceny tego samego ekologicznego produktu w różnych sklepach naprawdę mogą różnić się znacznie, warto sprawdzić!

Nie jest więc zbyt mądre przepłacać za coś, jeżeli gdzieś indziej można to kupić taniej (chyba że faktycznie, cytując Nowaka, chcemy kupić „aspiracje do lepszego życia”, a nie żywność). Jako alternatywę wziąć tu trzeba pod uwagę zakup eko produktu w innym sklepie, na bazarze czy w sprzedaży bezpośredniej, a nie wybór towaru konwencjonalnego, bo mówimy wtedy o towarach różnych jakościowo).

Dlaczego EKO z importu?

Swoją krytyką Maciej Nowak trafia także w inny słaby punkt polskiego ekorynku: bardzo dużą ilość produktów importowanych. O ile zrozumiałe jest to w przypadku kakao, oliwy z oliwek czy kawy, to naprawdę szkoda, że na półkach eko sklepów dominują pochodzące przede wszystkim z importu ekologiczne ketchupy, płatki śniadaniowe, jogurty, musztardy … czyli produkty, które bez problemu wytwarzać mogliby polscy przetwórcy.

No właśnie… ale nie wytwarzają albo wytwarzają mało. Dlaczego? Bo jest tych przetwórców wciąż naprawdę niewielu. Zgodnie z raportami IJHARS, mimo rosnącego rynku od kilku lat ich liczba kształtuje się na poziomie około 200. To jednak tylko statystyka. W rzeczywistości wielu nie dostarcza produktów na rynek, albo koncentruje się tylko na eksporcie. Realnie działających eko przetwórców jest więc jeszcze mniej. Czy mogłoby być ich więcej? Pewnie, że tak. Mogliby dostarczać produkty lokalnie do sklepów w swoich regionach, niekoniecznie w całym kraju i ogromnej skali, ale… utrudniają to przepisy (to nie jest jedyna przeszkoda, ale bardzo ważna).

W obecnej postaci są one tak skonstruowane i interpretowane, że otwarcie małej gospodarskiej przetwórni czy masarni wiąże się ze spełnieniem wyśrubowanych wymogów, którym żaden rolnik nie jest w stanie sprostać bez dodatkowego wsparcia finansowego i merytorycznego. Wystarczy odwiedzić kilku rolników ekologicznych (a miałem okazję rozmawiać z większą liczbą) by zobaczyć jak tłamszona przez przepisy jest ich energia i pomysły na sprzedaż i przetwórstwo towarów. By robić najprostsze, tradycyjne gospodarskie czynności związane z wytwarzaniem żywności mają budować okafelkowane pomieszczenia  (najlepiej kilka w zależności od podejmowanej działalności…), instalować różne maszyny – wszystko podobno „w interesie” konsumentów, bo to dla nich tworzone jest prawo…

Nie jestem piewcą braku higieny i standardów w produkcji żywności, ale lokalne przetwórstwo różni się od przetwórstwa w ogromnej hali produkcyjnej. Jakieś zróżnicowanie tych metod jest potrzebne, a przepisy o produkcji małej, ograniczonej i lokalnej (tzw. MOL) albo sprzedaży bezpośredniej nie do końca spełniają swoją rolę. Zmiana tej sytuacji to jest pole do popisu dla stowarzyszeń rolniczych, konsumentów i … władz. Czas na to, aby małe przetwórstwo mogło rozwijać się w Polsce w stopniu podobnym jak ma to miejsce w innych krajach Europy (które także stosują unijne przepisy). Obecne realia są brutalne: często taniej jest gotowy eko produkt przywieźć z Niemiec niż wytworzyć go w Polsce. A gdzie lokalność, żywnościokilometry etc? No właśnie…

Za mało lokalnych produktów niskoskalowych…

Dlaczego w tych rzekomych świątyniach zdrowia i dobrego samopoczucia tak mało serów zagrodowych, naturalnych soków owocowych, wędlin z małych masarni, kasz i makaronów z lokalnych młynów, przetworów z okolicznych spółdzielni mleczarskich, pieczywa z wiejskich piekarni? – pyta Maciej Nowak opisując eko sieciówki? To „mało” jest i tak ogromem w porównaniu do oferty innych sklepów – zarzut wydaje mi więc się nietrafiony, ale zgadzam się, że przydałoby się więcej.

EKO globalne czy EKO lokalne?

Maciej Nowak, świadomie lub nie, dotyka jeszcze jednego ważnego problemu przed którym staje eko rynek (nie tylko polski). Zauważalne są dwa nurty. Pierwszy, masowy to duże zakłady produkujące eko żywność na skalę globalną (albo przynajmniej europejską). Podlegają certyfikacji, operują surowcami bio, ale działają na dużą skalę. Mogą być partnerem np. dla dużych sieci handlowych. Innym nurtem jest natomiast niskoskalowe wytwórstwo (czasem rękodzieło) w duchu idei Slow Food (takie działania znakomicie przedstawił założyciel ruchu Carlo Petrini  w książce „Prawo do smaku”), którego produkty dostępne są zazwyczaj lokalnie.

Osobiście bliższy jest mi ten drugi nurt, przy czym ważne by idea lokalności przenikała się z ideą ekologicznego rolnictwa, tak jak to opisywał Petrini, a do czego ruch Slow Food nie zawsze przywiązuje dużą uwagę (co oczywiście nie znaczy, że w ogóle na to nie zwraca uwagi). Ten pierwszy nurt ma jednak także do odegrania dużą rolę.

Karol Przybylak