Na początku były książki. Te napisane przez Jana Żabińskiego miały naiwnie brzmiące tytuły: Ile waży słoń?, Przekrój przez zoo. Albo też książki jednego z największych naszych podróżników - Arkadego Fiedlera. Piękna, straszna Amazonia, Ryby śpiewają w Ukajali, Zwierzęta z lasu dziewiczego lub Kanada pachnąca żywicą. Który z chłopców z mojego pokolenia ich nie czytał? To one sprawiły, że ani matematyka, ani historia, ani żaden inny przedmiot tak mnie nie interesował jak biologia czy geografia. Znajomość tej wiedzy była potrzebna aby zostać wielkim badaczem i podróżnikiem.



Rychło też swoją książkową wiedzę zacząłem stosować w praktyce. Zbierałem rośliny do zielnika, rysowałem mapy, oglądałem owady pod lupą i obserwowałem ptaki. Ptaki - to była pasja, która zrodziła się we mnie niemal jednocześnie z moim zainteresowaniem przyrodą w ogóle. Jej korzenie również tkwią w przeczytanych lekturach. Kogo nie zachwyciłaby książka ornitologiczna zaczynająca się nastepująco:

Gdy w marcu pod wpływem południowego wiatru i ciepłych promieni słońca rozpuszczają się wreszcie okowy lodowe, zbliża się najpiękniejszy czas nad wodami. Zimne jeszcze lecz czyste jak kryształ fale to pluskają wesoło, to giną wśród suchych badyli przybrzeżnych trzcin. W wiosennym słońcu pięknie harmonizuje rdzawozłota barwa zeszłorocznych badyli z niebieską przejrzystą tonią, na której kołyszą się pierwsi zwiastuni wiosny: czarna jak aksamit łyska i para kaczek rdzawogłowych.

Tak profesor Jan Sokołowski, wybitny polski ornitolog rozpoczyna swą opowieść o ptakach wodnych. Wzorując się na profesorze, ja również w tym stylu sporządzałem swoje pierwsze "notatki ornitologiczne". Notatka taka, prócz wymaganego opisu gatunku, czasu i miejsca obserwacji zawierała nierzadko cały akapit o fizjonomii ptasiej głowy włącznie z dokładnym opisem osoby, z jaka mi się ta ptasia głowa kojarzyła. Dziś jeszcze, kiedy po bez mała dziesięciu latach czytam te zapiski dobrze się bawię, ale też budzi się we mnie uczucie smutku za tym co minęło. Za tym co dziś jest zawarte jedynie w łacińskiej nazwie i rzędzie cyfr i symboli.

Pierwsze doznania są zawsze niezapomniane. Pamiętam dokładnie gdzie znalazłem pierwsze gniazdo. Gdzie i dla kogo zawiesiłem pierwszą skrzynkę. Gdy na wiosnę następnego roku ujrzałem w niej dwanaście szeroko otwartych sikorczych dziobków, czułem się niemal jak ich ojciec. To były czasy mojego intensywnego i bliskiego kontaktu z przyrodą. Czasy radości płynącej z poznawania i obcowania z ptakami. Poznawania całej niezwykłości ich zachowań.

Przekonałem się, że nie bez kozery srokę nazywano złodziejką, gdyż wydawało się, że jej rozbiegane oczka tylko patrzyły gdzie by tu coś ukraść. Miałem tez możność sprawdzenia wielu swych pomysłów w praktyce. Teraz wiem, że kruk nigdy nie da podejść się na gnieździe, ale zawsze wyśledzi człowieka oddalonego nawet o sto metrów. Ale za to stojąc nieruchomo w miejscu można sprawić, że zaciekawione sikorki przylecą bardzo blisko. Podobnie wiosną bębniąc kijem w drzewo niechybnie zwabi się dzięcioła, który nie znosi żadnych konkurentów na swoim terytorium. Kuropatwa "ciągnąca po ziemi" wcale nie jest ranna lecz odwodzi intruza od młodych; tak jak czajka, im niżej lata nad głową, tym młode są bliżej. Jednak zaufanie "pani jastrzębiowej" można przy odrobinie cierpliwości zdobyć przychodząc kilkanaście dni z rzędu w tym samym ubraniu i udając, że interesujące jest wszystko tylko nie ona. Przekonałem się, że wróbel jest upartym lokatorem i jeśli już zajmie jakąś dziuple to nie wpuszcza do niej nawet większych od siebie ptaków. A szpaki nigdy nie zjadają owoców z czereśni, na której się gnieżdżą. Czuję teraz duży respekt do mew śmieszek, kiedy to po wyjściu z ich kolonii wyglądałem jak duch a moje moro kolorem przypominało albę. Nie należy też zanadto ufać bezbronnym z pozoru pisklętom dudka, zwłaszcza gdy odwracają się do obserwatora kuprem. Potrafią one użyć tego niewinnego narządu jako groźnej broni, której skutki będzie czuć jeszcze przez kilka godzin. Czemu by nasza przyroda miała być gorsza? Amerykanie mają skunksa, a my mamy dudka.

Te wszystkie przeżycia sprawiły, że rósł we mnie szacunek i podziw dla ptaków i przyrody w ogóle. Jednocześnie jednak czułem pewien niedosyt. Niedosyt duchowy. Ptaki? Tak, są fascynujące. Przyroda? Jest piękna. Ale... skąd to wszystko? dla kogo? po co? Pytania, które - jak sądzę - pojawiają się przed każdym badaczem przyrody o ile jego badania są naprawdę dogłębne i starają się dotrzeć do sedna sprawy czyli do przyczyny, sensu i celu istnienia przyrody.

Wtedy właśnie natknąłem się na Niego. Na Biedaczynę z Asyżu. W trakcie mojej przygody z ptakami przewinął mi się nie raz przed oczami średniowieczny fresk przedstawiający mnicha karmiącego ptaki (jak mi się wtedy wydawało), ale jakoś nigdy nie przyglądałem mu się dokładniej. Nie starałem się również ustalić tożsamości przedstawionego ma nim zakonnika. Dla mnie wtedy o wiele ważniejsze i ciekawsze były ptaki.

* * *



Pieśń Słoneczna to odpowiedź na pytania, które sobie postawiłem. Pytania o przyczynę, sens i cel stworzenia.

Kto z nas nie czytał Kwiatków św. Franciszka? Sądzę, że każdy, to wszak lektura szkolna. Jakie to piękne w swej naiwności dzieło. I dla moich ptaków znalazło się u Biedaczyny miejsce.

Ptaszki, braciszkowie moi, bądźcie bardzo wdzięczne Bogu, Stwórcy swemu. Zawsze i na każdym miejscu winniście go chwalić, bowiem pozwolił wam swobodnie latać wszędzie, i dał wam odzienie podwójne i potrójne.

Ten bosy żebrak z Asyżu wypowiedział słowa, które mogłyby być moimi własnymi. To najlepszy ornitolog.

O dobry młodzieńcze proszę daj mi je [turkawki], aby ptaki tak łagodne które Pismo przyrównywa duszom czystym, pokornym i wiernym, nie dostały się w ręce okrutników, którzy je zabijają - i najlepszy ochroniarz przyrody.

Franciszek nauczył mnie od nowa czytać wielką księgę przyrody. Czytać ją tak, aby w każdym liściu, każdym kwiatku i ptaku odnajdywać i odczytywać ślady Stwórcy.

Zrozumiałem, że nie wolno niepotrzebnie zabijać usprawiedliwiając to względami naukowymi. Przeciwnie, przyrodę trzeba chronić, gdyż ten, który Mnie stworzył, jest także jej Stwórcą.

Moje wędrówki i badania również przyjęły inną formę. Już nie starałem się znaleźć jak najwięcej gniazd, zawiesić jak najwięcej skrzynek . Zacząłem zwracać baczniejszą uwagę na trawę pod moimi stopami, którą kiedyś nieraz deptałem pędząc za jakimś ptakiem.

Rozpoczął się nowy etap w moim życiu. Założyłem "franciszkowe" okulary i przez nie teraz patrzę na przyrodę. Widać ostrzej. Już wiem gdzie jestem. Już jestem w świątyni bliskiej sercu...



Krzysztof Wojciechowski